Autor: Carolina De Robertis
Tytuł: Cantoras
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 448
Rok pierwszego wydania: 2019
Tłumaczenie: Izabela Matuszewska
Źródło: Egzemplarz recenzencki
Na polskim rynku jak grzyby po deszczu wyrastają ostatnio powieści o osobach nieheteronormatywnych. Czy to dobrze, czy źle? Ja jestem zdania, że o ile nie są to byle jak posklejane historie stworzone bez pogłębienia wiedzy i napisane bez wrażliwości, to wszyscy na tym zyskujemy. Ci spod znaku LGBTQ+, bo mają swoją reprezentację, a ci heteroseksualni dlatego, że mogą poszerzyć horyzonty i poznać Innego. Wydaje mi się, że zdecydowana większość tych historii opowiada o gejach, związki lesbijskie spychając w kąt. O kobietach kochających kobiety od lat pisze Sarah Waters i… na tym mogłabym skończyć do niedawna swoją listę, poznałam jednak na szczęście Carolinę De Robertis i jej powieść „Cantoras”.
W 1977 roku w Urugwaju rząd wojskowy bezlitośnie tłumił wszelkie przejawy politycznego sprzeciwu. W kraju, w którym obywatele są porywani, gwałceni i torturowani, homoseksualizm jest niebezpiecznym wykroczeniem. Właściwie za wszystko można trafić do więzienia na długie lata i być poddanym torturom: za zbyt radosną minę, słuchanie nie takich jak trzeba piosenek, za wolność myślenia, za rzucone w niewłaściwym momencie słowo… A gdy się jest cantora, kobietą kochającą kobiety, wtedy jest się w naprawdę ogromnym niebezpieczeństwie. Trzeba grać w grę pozorów lub ryzykować i walczyć. Pięć „pieśniarek” (Romina, Flaca, Anita „La Venus”, Paz i Malena) jakimś cudem odnajduje się nawzajem w tych niesprzyjających warunkach i postanawia stworzyć sobie bezpieczną przystań na odciętym od świata przylądku Cabo Polonio, zamieszkanym jedynie przez samotnego latarnika i kilku nieokrzesanych łowców fok. To miejsce staje się ich tajemnym sanktuarium. Przez kolejne 35 lat życie kobiet toczy się pomiędzy Montevideo, miastem, które nazywają domem, a Cabo Polonio, gdzie wciąż powracają – czasem wszystkie razem, czasem w parach, w towarzystwie kochanek lub samotnie.
Może to wszystko, co życie ma nam do zaoferowania, myślała, najbardziej zmysłowy dar, jaki może nam dać. Dzień. Dzień, w którym możemy rosnąć, możemy się rozprzestrzeniać, by dosięgnąć nieba, by zmieścić je w sobie, i ani ulice miasta, ani strach przed porwaniem, ani żadne rodzinne obowiązki nie mogą nas wtłoczyć z powrotem, zgnieść, zwinąć w środku w ciasny kłębek.
W powieści Caroliny De Robertis możemy obserwować losy tych pięciu kobiet: ich zmagania ze sobą i ze światem, kolejne kochanki i partnerki, bolesne rozstania i ważkie decyzje. W miejscu i czasach, gdzie każda z nich mogła być uwięziona po prostu za to, kogo kocha, każda z cantoras radziła sobie po swojemu. Zwykle się nie wychylały, choć były takie, które czynnie działały w ruchu oporu. Inne uciekały z kraju do przyjaźniejszych miejsc, najczęściej jednak „pieśniarki” miały jakby dwa życia: udawane w Montevideo i to prawdziwe w Cabo Polonio. De Robertis stopniowo odsłania ich losy, pokazując, co spowodowało, że znalazły się właśnie w tym miejscu i że są, jakie są: odważne lub bojaźliwe, głośne lub milczące, namiętne lub obojętne. Każda inna, a jednak w piątkę tworzyły pełnię, magiczny krąg kobiet. Pomagały sobie nawzajem, były rodziną złączoną więzami o wiele mocniejszymi, niż gdyby naprawdę były kuzynkami, za które się publicznie podawały.
Esencja dyktatury, pomyślała. W autobusie, na ulicy, w domu, nieważne, gdzie jesteś, i tak siedzisz w klatce.
„Cantoras” to lesbijska utopia o poszukiwaniu wolności. Romina, Flaca, Anita „La Venus”, Paz i Malena w nieprzyjaznym świecie znalazły swoje święte miejsce, gdzie były bezpieczne. Tam nie musiały udawać: mogły trzymać się za ręce, kochać zanurzone w morskich falach, oddychać pełną piersią. Zawsze mnie uderza, gdy tak podstawowe ludzkie potrzeby są gdzieś zabronione i/lub karane. Niestety wyznawców „jednej słusznej miłości” znamy i dziś, a słowa, że takie osoby „nie są równe ludziom normalnym” wciąż wybrzmiewają publicznie i zamykają w klatce strachu i nienawiści.
Zobacz także:
Carolina De Robertis skupiła się w „Cantoras” na emocjach i przeżyciach swych bohaterek, nie zawiesiła jednak ich życiorysów w próżni. Mocną kreską odmalowała warunki życia w Urugwaju, poczynając od połowy lat 70. XX wieku, a kończąc na współczesności. Przez wiele lat w tle czaiła się wojskowa junta, ale nawet, gdy została ona odsunięta od władzy, „pieśniarki” miały jeszcze wiele przeszkód przed sobą. Patriarchat, skostniałe systemy społeczne i zwykła niechęć ludzi wobec inności również musiały zostać pokonane, by osoby nieheteronormatywne mogły żyć w Urugwaju po swojemu. Warto dodać, że Cabo Polonio, mała osada rybacka, która stała się schronieniem dla powieściowych kobiet, istnieje naprawdę i rzeczywiście była w tamtym czasie azylem dla osób o innej orientacji. Jeśli lubicie dobrze napisaną literaturą piękną, a do tego macie jeszcze słabość do prozy iberoamerykańskiej, ta książka koniecznie musi znaleźć się na waszych półkach.
5+/6
Za egzemplarz recenzencki książki dziękuję wydawnictwu Albatros:

Pingback: Recenzje od A do Z | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku
Pingback: Podsumowanie października | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku
Pingback: Czytelnicze podsumowanie roku 2022 | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku