Autor: Wioletta Grzegorzewska
Tytuł: Wilcza rzeka
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 400
Rok pierwszego wydania: 2021
Źródło: Egzemplarz recenzencki
Ciekawa jestem, ile powstanie w przyszłości powieści, których fabuły będą się toczyć w trakcie światowej pandemii COVID-19. Na pewno będzie ich sporo, a jedną z pierwszych książek-skowronków jest „Wilcza rzeka” Wioletty Grzegorzewskiej. Grzegorzewska zawsze pisze z siebie, jest jedną z tych autorek, które czerpią z wewnątrz, z własnej duszy i emocji, nie musząc szukać inspiracji w zewnętrznym świecie. Było to widać już w „Gugułach”, potwierdziło się w „Stancjach”: to pisanie bebechami, bardzo osobiste. Trudno też się takie książki recenzuje, mając w głowie, jak wiele tu z przeżyć autorki, ale spróbuję.
Miałam do czynienia z bardzo rzadko zachodzącą sytuacją: otóż fragmenty przyszłej „Wilczej rzeki” czytałam na Facebooku autorki. Wioletta Grzegorzewska na gorąco opisywała swoje przeżycia, lęki i smutki związane z początkiem pandemii. Jest to bowiem powieść autobiograficzna, powieść drogi, która relacjonuje losy matki i córki na emigracji. Bohaterki mieszkają na stałe w Wielkiej Brytanii i właśnie planują przeprowadzkę z małej wyspy położonej na kanale la Manche, gdy wybucha epidemia i świat się zatrzymuje. Ulice pustoszeją, granice stają się tak rzeczywiste, jak już dawno nie były (a przynajmniej te w granicach UE), w sklepach tłumy ludzi kupują wszystko na zapas, a komunikacja publiczna zostaje wstrzymana. Wioli ostatnim promem udaje się przepłynąć do Southampton z córką, psem i kotem, skąd wyrusza do Hastings, jednak tu resztki szczęścia się wyczerpują. Nie czeka na nie obiecane mieszkanie, które pomagał załatwiać były mąż i ojciec Julki, zamiast tego dostają na przeczekanie okropną norę. Od tego momentu trwa ich tułaczka po przypadkowych lokalach pełnych imigrantów z różnych stron świata, studentów, biedaków i takich jak ona życiowych wykolejeńców. Wreszcie staje się bezdomna i trafia z córką do schroniska dla kobiet.
Po miasteczku krążyła policja. Patrole konne prześlizgiwały się przez centrum Ryde jak węgorze. Lis, który za dnia spał w zapadłym grobowcu na pobliskim cmentarzu, wyszedł z kryjówki na żer i wylizywał skorupki jajek przy śmietniku. Zbliżała się osiemnasta. Radio nadawało komunikat: „Zostańcie w domu”, a ja szykowałam się do drogi.
Wszyscy jeszcze dobrze pamiętamy ten czas, gdy pandemia powoli opanowywała nasz kraj. Absurdalnie puste półki w sklepach, bo ludzie kupowali na zapas mięso, kaszę, makaron i papier toaletowy, zamknięte strefy, zakaz przemieszczania się poza drogą do i z pracy oraz do sklepu czy apteki, pozamykane wiele drzwi, żółto-czarne taśmy w komunikacji miejskiej, maseczki i panika, panika, narastająca panika… To chyba jeden z najgorszych momentów na przeprowadzkę, ale Wiola nie miała wyjścia. Razem z córką oraz psem i kotem ostatnim promem przeprawiła się przez kanał i ruszyła w podróż w stronę nowego. Nic jednak nie szło tak, jak trzeba.
Zobacz także:
W „Wilczej rzece” dostajemy przetworzone literacko dzienniki autorki, która daje nam wgląd do najintymniejszych wydarzeń tamtego okresu (początek 2020 roku). Narratorka dzieli się swoimi strachami, bólem, łzami i tęsknotą za Markiem, swoim partnerem, który jednak mieszka wiele kilometrów od niej. Opisuje tułaczkę, kolejne pokoje o niskim standardzie, brudne, zarobaczone oraz starania o zakwaterowanie w lepszych warunkach. Chyba lepiej w tej sytuacji radzi sobie jej nastoletnia córka, Julia, która zaczyna chodzić w nowym miejscu do szkoły i jakoś się odnajduje w zmiennej rzeczywistości. Inaczej Wiola, którą targają nagłe lęki, depresja dobija się do jej głowy, a napotkani w przypadkowych lokalach ludzie zwierzają jej się ze swoich problemów i próbują skorzystać na jej dobroci. To były wyjątkowo mroczne dni (i bezsenne noce). Nasze bohaterki zostawiamy, gdy jako tako ułożyły sobie życie w schronisku dla kobiet i gdy wszyscy tam witają nowego lokatora: niemowlę jednej z kobiet. Gdzieś więc mimo wszystko przebija się promyczek nadziei: że życie dalej się toczy, mimo wszelkiego zła i przeciwności i że wciąż rodzą się małe dzieci o słodkich buziach i różowych stópkach, kochane przez swoje matki.
Nastała noc, jedna z tych zamulonych, podszytych niepokojem, która osaczała drzewa i dachy kolorem indygo. Taka noc lenniczka żądała ode mnie daniny, chciała ze mnie coś uszczknąć, załatwić mnie na cacy, na kilka bezsennych godzin, i pewnie bym się jej poddała, gdyby nie jakiś hałas dobiegający z góry. Na strychu harcowały szczury i to mnie trochę uspokoiło, bo z nimi nie czułam się taka samotna.
Czytając już trzecią autobiograficzną powieść Wioletty Grzegorzewskiej znam dobrze jej styl i język. Tu również go odnalazłam: nie jest to język osładzających życie metafor, a ostro zakończony języczek, który potrafi oddać wprost przeżycia głównej bohaterki. Można poranić się podczas czytania o wystające kanty literek, można syknąć, zlizując szybko kropelkę krwi z palca. To jednak atut pisarstwa Grzegorzewskiej, a równocześnie sprawdzian dla czytelnika: nie każdy takie książki lubi, nie każdy doczyta. Ja od dawna powtarzam, że lubię prozę, która przywali mi z nagła w brzuch, i tu doświadczyłam takich momentów. Na koniec dodam tylko, że oceniam dziś styl i technikę powieści, nie zaś przeżycia pisarki, tych bowiem ocenić nie potrafię i nie powinnam.
4+/6
Za egzemplarz recenzencki książki dziękuję Autorce oraz wydawnictwu W.A.B.:

Pingback: Recenzje od A do Z | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku
Pingback: Podsumowanie marca | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku