„Kroniki portowe” A. Proulx

Autor: Annie Proulx

Tytuł: Kroniki portowe

Wydawnictwo: Czwarta Strona

Liczba stron: 421

Rok pierwszego wydania: 1993

Tłumaczenie: Jędrzej Polak

Źródło: Egzemplarz recenzencki


Nie potrafiłam nie porównywać podczas czytania „Kronik portowych” do „Drwali” Annie Proulx, którą to powieść czytałam wcześniej. Są więc Kroniki mniej rozbuchane: nie tylko ilością stron (400 versus prawie 900), ale także ilością wątków czy liczbą bohaterów. Wszystkiego jest tu mniej i całość sprawia bardziej kameralne wrażenie. Jedno na pewno się nie zmienia: ostre, chłodne spojrzenie autorki i jej odwaga do opisywania ludzi takich, jacy są. A są to ludzie do bólu zwyczajni, raczej nieudacznicy niż odnoszący sukces szczęściarze. „Kroniki portowe” nagrodzono Pulitzerem i National Book Award. Jakie ta powieść zrobiła na mnie wrażenie?

675444-352x500Z Quoylem nie jest po prostu tak, że on żyje, nie: on przedziera się przez życie jak przez słone morze pełne nieprzyjaznych fal kierujących go to tu, to tam, ale nigdy bliżej celu. Brzydki już od dziecka, „obsypany pokrzywką, z wiatrami i skurczami w brzuszku”, nie zmienił się nagle w pięknego łabędzia. Dorosły Quoyle wciąż jest duży, niezgrabny, milczący, a gdy już mówi, zasłania dłonią podbródek, którego się wstydzi. Ima się różnych prac, z marnym skutkiem, kobiety się nim raczej nie interesują, no bo co w tej raczej żałosnej postaci miałoby je przyciągnąć? Do czasu aż mężczyzna poznaje Petal i bierze z nią ślub. Myli się ten, kto uznaje, że teraz nastaje szczęśliwe życie, bo Annie Proulx jako pisarki najwyraźniej nie interesują takie rozwiązania. Petal jest seksoholiczką, nie szanuje Quoyle’a i notorycznie go zdradza. W końcu, gdy ma odejść i zacząć nowe życie, bez ich dwóch córek, za to z nowym mężczyzną u boku, ginie w wypadku samochodowym. I tu właściwie dopiero zaczyna się akcja „Kronik portowych”.

Quoyle bierze dziewczynki i razem z ciotką przeprowadza się na wybrzeże Nowej Fundlandii, skąd pochodziła jego rodzina. Na wyspie czas jakby się zatrzymał, i choć stary dom ich rodziny jest nieomal ruiną, ciotka zarządza, by po małym remoncie się do niego wprowadzili. Mieszkańcy utrzymują się głównie z rybołówstwa, jednak Quoyle, który nie ma zielonego pojęcia o rybach, sieciach i wędkach, dostaje pracę w jedynej lokalnej gazecie o cudownej nazwie „Ględźba codzienna”. Szybko okazuje się, że o pisaniu artykułów ten wielki mężczyzna również nic nie wie, ale koledzy z zespołu redakcyjnego tak długo nad nim pracują, szlifując jego toporny styl i ucząc go dziennikarskiego fachu, że w końcu Quoyle jakoś odnajduje się w swoim nowym zajęciu. I choć myślał, że życie bez Petal nie jest możliwe, to jak zwykle okazuje się, że człowiek jest w stanie znieść bardzo wiele, a czas, choć powoli, leczy rany. I tak się niespiesznie toczą – i życie Quyole’a, i fabuła „Kronik portowych”.

A rybołówstwo tonęło, tonęło i tonęło, przez czterdzieści lat opadało na dno, a cholerny rząd Kanady przyznaje prawa do połowów każdemu krajowi na tej ziemi, a nam wyznacza kwoty, przez które bankrutujemy! Cholerne zagraniczne traulery! Zabrały wszystkie ryby.

„Kroniki portowe” to niewątpliwie wielka proza, z którą mam podobny problem jak z „Drwalami”: nie ma tam bohaterów, których da się polubić. Wszyscy są nijacy, miałcy i przeciętni. Jest to na szczęście mały problem, gdy weźmie się pod uwagę fakt, jak świetnym językiem pisze Annie Proulx. Mogę szczerze powiedzieć, że z takim stylem jak jej, skojarzeniami, sposobem budowania zdań nie spotkałam się jeszcze nigdy wcześniej. Myślę, że gdybym dostała jakiś nieznany mi fragment tekstu i miałabym zgadnąć, czyjego jest autorstwa to nie miałabym z tym większego problemu. Przez ten specyficzny język w powieści Proulx nie wchodzi się łatwo, ale jak już się w nie zanurzy to szybko się o nich nie zapomni.

„Kroniki portowe” to jednak nie tylko bohaterowie, ale też otoczenie, w którym żyją, czyli Nowa Fundlandia. Surowa, zimna, mało przyjazna ziemia otoczona przez słone, kapryśne morze to kraina, którą dobrze znają czytelnicy książek Michaela Crummeya. Annie Proulx ponownie zabiera mnie do miejsca, w którym królują sztormy, przeszywające wichry i zalewające ląd potężne fale, a powietrze jest gęste od smrodu surowych ryb. Podczas czytania ma się wrażenie wskoczenia prosto w ten niegościnny świat, a to wszystko dzięki sile opisów Proulx i jej niezwykłemu pisarskiemu talentowi.

Proza tej amerykańskiej pisarki jest nieoswojona, trzyma czytelnika na dystans. Warto jednak próbować ją oswoić, bo odwdzięczy Wam się z nawiązką. „Kroniki portowe” to opowieść o długiej drodze Quoyle’a do akceptacji siebie i swojego życia takiego, jakie jest. To nie jest prosta opowiastka o szukaniu szczęścia i spełnienia, ale surowa i prawdziwa w tej surowości historia człowieka, który, jak wielu z nas, upadł wiele razy, zagubił się, a potem próbował poukładać siebie na nowo. Kiedy lepiej ją przeczytać niż teraz, gdy nastająca powoli słotna jesień pozwoli Wam najlepiej się wczuć w klimat Nowej Fundlandii? Zaprawdę nie ma lepszej pory! Czytajcie.

5-/6

Za egzemplarz recenzencki książki dziękuję wydawnictwu Poznańskiemu:

logo_poznańskie

6 myśli w temacie “„Kroniki portowe” A. Proulx

    • W drugim życiu? 😀 Znam ten ból, jest zbyt wiele ciekawych książek… Choćby człowiek czytał na okrągło to i tak się orientuje, że tyle jeszcze dobrych tytułów czeka 🙂 Jednak mnie to bardziej cieszy niż wprawia w przygnębienie. Gorzej, jakby już nie zostało nic ciekawego do przeczytania!

  1. Pingback: Recenzje od A do Z | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku

  2. Pingback: Podsumowanie września | Książkowe światy ‒ piszę o książkach od 2013 roku

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s